Wieczór w Gdańsku pachniał chlebem i deszczem. W bibliotece na wzgórzu światło przylegało do stołów jak cienka warstwa mleka. Ktoś zostawił na parapecie kartkę, bez logotypu, bez nazwisk. Papier był lekko pofalowany od wilgoci. Bibliotekarka odsunęła ją od kubka z herbatą i przeczytała po cichu, tak jak czyta się coś, co ma zostać na dłużej niż dzień.
Wyobraź sobie, że w każdym mieście i w każdej wiosce jest taki niewidzialny ogród. To jest MY. Nie ma bramy ani biletu. Każdy, kto chce, może wejść i zrobić jedną małą rzecz, żeby ten ogród zakwitł. Jedni sadzą kwiaty — to ci, co tworzą, piszą, rysują. Inni podlewają — to ci, co słuchają, rozmawiają, dają dobre słowo. Jeszcze inni po prostu siedzą na ławce i patrzą — ale ich obecność też jest ważna. I codziennie można zrobić malutki krok. Napisać jedno zdanie do zeszytu, pomóc sąsiadowi, zrobić zdjęcie czegoś pięknego, nazwać swoje uczucie, zrobić kilka kroków więcej niż zwykle. Nie ma rywalizacji. Nie ma ocen. Jest tylko pytanie: co dziś dołożysz do naszego MY? A z biegiem czasu każdy zaczyna widzieć, że ogród się zmienia — więcej kwiatów, mniej chwastów. I że to, co wydawało się drobne, staje się częścią większej historii. Bo MY to my wszyscy — różni, ale połączeni.
Kartka została na parapecie, jak nieoficjalny regulamin miejsca, do którego wchodzi się bez butów i bez hałasu. Tego samego wieczoru chłopak na Przymorzu przepisał te słowa do zeszytu w kratkę i dopisał obok: „ławka = ja dziś. podleję słuchaniem.” Rano, w tramwaju, ustąpił miejsca kobiecie z siatką z Biedronki; nikt nie klaskał, nic się nie wydarzyło — poza tym, że wrócił do domu lżejszy.

W dawnej hali stoczniowej, w niedzielne poranki, maty leżały obok zeszytów. Ktoś liczył oddechy, ktoś notował zdania, które wystarczały na jeden poniedziałek. Na ścianie wisiało czarno-białe zdjęcie spawacza. Poniżej, kredą: „nawyk jest mostem”. Tu MY nie było ideą do podziwiania, tylko czymś do noszenia: w rytmie snu, w marszu na autobus, w tonie głosu, który przestał drżeć.

W podstawówce na Podlasiu nauczycielka otworzyła okno, żeby wpuścić zapach mokrej trawy. Na tablicy narysowała cztery kręgi i długo nic nie mówiła. W końcu poprosiła, żeby każde dziecko nazwało swój dzisiejszy krok do ogrodu. Dziewczynka z warkoczem podniosła rękę: „ja podleję — wysłucham brata do końca”. Chłopiec w kapturze dodał: „ja posadzę — napiszę jedno zdanie prawdy do dziennika”. Nikt nie sprawdzał, nikt nie oceniał. Po prostu — zapisane, zostaje.
Wieczorem, w klubie w Gdańsku, sufit mienił się jak powierzchnia Motławy w wietrzny dzień. Tłum tańczył, ale w środku było cicho. Ktoś położył dłoń na ramieniu obcej osoby i na sekundę świat zwolnił. Nie chodziło o gest do zdjęcia. To było to podlewanie, o którym mówił manifest z biblioteki — obecność, która nie chce, tylko jest.

Z czasem w miastach wyrastały miejsca bez kasy fiskalnej i bez programu dnia — ławki, na których można było siedzieć bez celu; ogrody kieszonkowe, w których ktoś zostawiał książkę, a ktoś inny słowo „dzięki” na kartoniku po mleku. Samorządy wplatały te drobne praktyki w coś większego: budżet na światło w parkach, ciche godziny w urzędach, ścieżki, które dawały pierwszeństwo tym, co idą, a nie tym, co jadą. Szkoły dopisywały rubrykę, w której zamiast cyfry stało zdanie: „w tym semestrze posadziła — nauczyła klasę słuchać; podlał — zadzwonił pierwszy, gdy ktoś zniknął z lekcji.”
Na drzwiach Muzeum MY — w starej kamienicy, której tynk pamiętał więcej niż niejeden minister — wisiała mała tabliczka, matowa, niekrzycząca. Nie brzmiała jak reklama; bardziej jak szept przewodnika, który zna wszystkie skróty.

Muzeum MY to przestrzeń do odkrywania zintegrowanej świadomości — umysłu, emocji, ciała i ducha. Wchodzisz i sprawdzasz, jak to się w tobie układa. Nie po to, by być idealnym, tylko by być spójnym. Są doświadczenia, które można dotknąć, i takie, które się po prostu przeżywa. Wyjdziesz z jednym pytaniem mniej „dlaczego ja?” i jednym pytaniem więcej „co dziś dołożę?”
Ludzie wchodzili pojedynczo i parami. W środku nie było nic spektakularnego: stół, zeszyty, ciche nagrania do słuchawek, kilka prostych ćwiczeń ruchu i parę zdań, które zostawały na podniebieniu jak herbata. Hersey — gdyby tu był — zanotowałby: „zapach drewna, brzeg strony przetarty od palców, głos młodej kobiety z lekką chrypką, która mówi: ‘sprawdź swoje tempo’.”
W kraju długo było niepewnie. Wiadomości potrafiły zmrozić kark, a słowa od nowa uczyły się odpowiedzialności. Ludzie prywatnie robili swoje: sadzili, podlewali, siadali. To nie był ruch z trybunami; raczej sieć ławek w cieniu, na których można było usiąść i nie bać się milczenia. Kiedy wreszcie wschód przestał straszyć swoim cieniem — nie jednego dnia, ale warstwa po warstwie — okazało się, że ogród jest już rozległy. Dzieci wiedziały, co posadzić. Dorośli pamiętali, co podlewać. Starzy potrafili siedzieć i być.
W 2075 roku biblioteka na wzgórzu wciąż pachniała drewnem i kurzem. Kartka z manifestem była już w ramce, lekko wyblakła od słońca. Pod nią ktoś dopisał ołówkiem: „nie ma rywalizacji. nie ma ocen. jest tylko pytanie.” A obok — inną ręką, pewnie dziecka — krzywo, ale dobitnie: „co dziś dołożysz do naszego MY?”
Nikt nie odpowiadał na głos. W tej historii odpowiedzią był ruch: krok więcej niż wczoraj, słowo łagodniejsze niż kiedyś, oddech dłuższy o pół sekundy. Ogród, którego nikt nie ogrodził, a który rósł — bo wszyscy mieli w kieszeni po łyżeczce wody. I to wystarczyło. Nie staliśmy się lepsi. Staliśmy się bliżej.